Warszawa  dn. 20 października 2009 roku

Ha-2-3;2,2-3.
I odpowiedział Pan tymi słowami:
„Zapisz widzenie, na tablicach wyryj,
By można było łatwo je odczytać.
Jest to widzenie na czas oznaczony,
lecz wypełnienie jego niechybnie nastąpi;
a jeśli się opóźnia ty go oczekuj,
bo w krótkim czasie przyjdzie niezawodnie”.

Kreśląc znak krzyża
W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.

Zachowując w 58 roku życia przekonanie o pełni władz umysłowych, przedstawiam opis "zdarzenia" jakiego doświadczyłem w przeszłości.

Miało to miejsce około 46 lat temu, kiedy miałem 9 - może 11 lat. Był to przypuszczalnie rok 1961, może 1963. Najprawdopodobniej była to ciepła pora roku.

Mieszkałem wówczas w domu rodzinnym - leśniczówce w miejscowości Międzybórz, (położonej w powiecie człuchowskim w dawnym województwie koszalińskim, nieopodal miejscowości Czarne i Rzeczenica) z Mamą Edwardą, Ojcem Aleksandrem i bratem Krzysztofem. 

Ojciec mój, tułacz wygnany z rodzinnego majątku w ziemi wołyńskiej (Kresy Rzeczypospolitej) był leśniczym w nadleśnictwie Rzeczenica, Mama prowadziła dom, zaś brat i ja uczęszczaliśmy do szkoły podstawowej.

Do pierwszej Komunii Świętej, którą przyjąłem w miejscowym kościele, przygotowywał mnie ks. Józef Andrzejewski. Jemu to, jako niezwykle "ciekawski" chłopiec zadawałem ogromną ilość pytań dotyczących Pana Boga. Pamiętam, że ów ksiądz, zapewne zmęczony moimi dociekaniami poradził mi, żebym gorliwiej się modlił, a może sam Pan Bóg sprawi, że moja ciekawość będzie kiedyś zaspokojona. Moje pragnienie wiedzy o Bogu było widać tak przemożne, że do tej rady podszedłem poważnie i tak, jak to wówczas potrafiłem, zacząłem w swoich modlitwach zadawać te pytania Panu Bogu. Nie wiem, dlaczego, ale trwałem w przekonaniu, że jeśli Bóg jest, to kiedyś przekonam się o tym.

Nie pamiętam, jak długo czekałem, jednak w końcu którejś, jak przypuszczam letniej nocy, doświadczyłem niezwykłego zjawiska.

Działo się to nad ranem, pamiętam, że mogłem rozróżnić kształty mebli w sypialni. Ze snu wybudził mnie męski, ciepły, ale wyraźny głos. Usłyszałem, że zobaczę teraz coś, co wydarzy się w przyszłości. "Głos" ten opowiadał mi, niczym narrator, objaśniając dziejące się wokół zjawiska. To, co wtedy zobaczyłem, było skrajnie nierzeczywiste. Działo się w jakiejś dziwnej przestrzeni, gdzieś, gdzie nie było wyraźnego horyzontu, ani poczucia czasu. Świat, w którym wtedy znalazłem się był jednak jakoś rozpoznawalny, widziałem domy, drzewa, ludzi i wszystko to było dynamiczne. Nierealne były z pewnością kolory, wszystko wokół było niejako przebarwione, niezwykle wyraziście kolorowe. Widziałem jakieś miasto, widziałem tłumy ludzi, jakby rzekę przeróżnych postaci, idących w jednym kierunku. Narrator zapewniał mnie, że to, co się teraz dzieje, kiedyś zobaczę w rzeczywistości. Usłyszałem, że znajdę się w tym miejscu i będę uczestniczył w tych zdarzeniach. Zapowiadał, że spotkam wcześniej jakiegoś niezwykłego człowieka, że będzie to "największy człowiek moich czasów" oraz, że wszystko to, co mnie tak dotąd interesowało stanie się dla mnie wtedy zrozumiałe.

Przed moimi oczami, niejako dookoła mnie, przesuwały się kolejno różne sceny. Gęstniał tłum postaci ludzkich i nagle dostrzegłem, że pośród tego tłumu, unoszona jest jakaś otwarta drewniana skrzynia. Skrzynia ta została następnie ustawiona, na znajdującym się na wzniesieniu, prostym "chłopskim" wozie, jakim transportowano niegdyś płody rolne. Zobaczyłem następnie, że w tej skrzyni leży nieruchomo ludzka postać odziana w białą szatę. Cały czas słyszałem niezwykłą, piękną muzykę i śpiewy chóralne. Wokół "skrzyni", zgromadzone były nieprzebrane tłumy ludzi - wielu w zadumie, wielu płaczących. W którymś momencie zostałem uniesiony wysoko w górę i zobaczyłem, jakby cały świat, a wszędzie byli zgromadzeni ludzie. Widziałem zwierzęta stojące nieruchomo i ptactwo latające majestatycznie. Poniżej mnie rozpościerały się w dół, aż do ziemi dwa biało czerwone promienie, przypominające wyraziste wstęgi.

Po chwili, ponownie znalazłem się na dole, tym razem pośród tłumu. Ludzie wokół mnie podnosili w górę ręce i na przemian klękali i lamentowali. Nagle stało się coś, co oszołomiło mnie, a byłem chyba jedynym widzem tego zjawiska. Usłyszałem donośne brzmienie trąb i w tym momencie niebo, pomiędzy dwiema wieżami budowli, przed którą to wszystko się działo, stało się białe jak śnieg, wyglądało jak gęste letnie chmury. W jednej chwili te chmury rozstąpiły się i z powstałego otworu wylało się na świat nieprawdopodobne, nieopisane światło - światło, które sprawiło, że cały świat, który znowu widziałem z góry stał się bajecznie kolorowy i nierzeczywiście piękny. To, co wtedy ujrzałem, było absolutnie niezwykłym, zachwycającym w swojej urodzie zjawiskiem. Cały ten świat był rozradowany i urzekająco piękny. Tego zjawiska nie sposób opisać ludzkimi słowami. Wszystko wokół było po prostu niezwykłe. Spośród rozwartych chmur, z miejsca, z którego wylewało się światło, zmieniające cały świat, przy nieustannie trwającym donośnym dźwięku trąb wyłoniły się przedziwne postaci. Były one całe w bieli i miały skrzydła. Płynąc niejako w przestrzeni, bez poruszania skrzydłami, majestatycznie spływały w dół. Otoczyły ów "chłopski" wóz, a następnie wraz ze skrzynią i znajdującą się tam postacią uniosły go w górę, w kierunku wypływającego niezwykłego światła. W tym czasie "głos", który towarzyszył mi cały czas mówił, że oto ciało tego, który spoczywa w skrzyni, otwartej w połowie swojej wysokości tak, że widziałem całą postać, zostanie wzięte do nieba. Tak też się stało. Towarzyszyło temu nieprzebrane, wypływające ze światłości zgromadzenie przeróżnych postaci aniołów. Wszystko to działo się przy dźwięku "niebieskich" trąb i było niezwykle majestatyczne. Obserwowałem drogę tej postaci w stronę nieba i ku mojemu wielkiemu żalowi, cały ten anielski kondukt, zniknął w pewnym momencie w gęstwinie zamykających się chmur. Na chwilę, ale nie wiem na jak długo, wszystko wokół pozostało w bezruchu. Ludzie trwali tak z rękoma podniesionymi w błagalnym geście i oto wkrótce, na powrót zabrzmiały trąby. Ponownie rozstąpiły się chmury i znów cały świat zalało to niezwykle światło, które sprawiało, że ulegał on całkowitej przemianie. Spośród obłoków, tym razem w asyście aniołów - takich, które nie miały całej postaci, a jedynie skrzydła i twarze oraz niejako część tułowia, wyłoniło się ogromne ludzkie serce. Miało ono dokładnie taki kształt, jak serce znane mi z kościelnych obrazów wotywnych. Znów rozległa się ta niezwykła, niebiańska muzyka, której towarzyszyły chóry anielskie. Serce to podtrzymywane przez kilkoro tych skrzydlatych postaci spłynęło w dół i jakby zawisło pomiędzy dwoma drzewami, rosnącymi nieopodal budowli z wieżami. Następnie ucichły chóry, jeszcze raz zagrały donośnie trąby i niebo się zamknęło. Świat stał się na powrót szary, ale ponad tłumem pomiędzy tymi dwoma drzewami zobaczyłem poruszające się, żyjące - kołyszące się, a może pulsujące serce. Było ono podtrzymywane przez dwoje tych skrzydlatych, bez pełnej ludzkiej sylwetki aniołów. Kiedy zamykało się niebo, większość asystujących temu zjawisku postaci, oraz chóry anielskie powróciło tam. Wokół serca oprócz dwóch podtrzymujących, pozostało jeszcze kilka tych niezwykłych - "pół aniołów".

Tyle, w ogólnym zarysie, zachowałem w mojej pamięci z tego niezwykłego doświadczenia. Kiedy zanikała projekcja "widzenia" nieoczekiwanie, jak to leży w mojej naturze zadałem "narratorowi" bardzo konkretne pytanie: jak poznam tego "największego człowieka moich czasów"? Doznałem wtedy kolejnego zdumiewającego uczucia. Usłyszałem jak narrator mówi do mnie, że teraz oto powrócę do realnego świata i zobaczę tego, który to wszystko mi opowiadał. Usłyszałem zapewnienie, że nie będę się bał, że mam zachować spokój i że nadejdzie kiedyś taki czas, że wszystko czego teraz doświadczyłem, stanie się dla mnie zrozumiałe. Dowiedziałem się oto, że człowieka, o którym usłyszałem i którego zobaczyłem, jak będzie zabrany do nieba rozpoznam po oczach, które będą takie same, jak te, które za chwilę zobaczę. Powoli zaczęły rysować się przede mną dobrze znane mi kontury mebli sypialnego pokoju. Dostrzegłem uśmiechniętą, nachyloną nade mną twarz. Zobaczyłem wtedy bardzo wyraziste, ciemne oczy, z jaskrawo rozświetlonymi źrenicami. Spojrzenie to było jedyne w swoim rodzaju. Nigdy później, aż do pewnego konkretnego dnia nie widziałem takich oczu. Po chwili dostrzegłem wyraźnie całą sylwetkę tego, który mówił do mnie przez cały ten czas. Była to postać dorosłego mężczyzny. Ubrany był w jakieś dziwne ubranie, jakby piżama w niebieskie paski. Postać ta, pochylona nad moim łóżkiem, wyprostowała się powoli i odwróciwszy się odeszła, rozpływając się niejako w półmroku budzącego się dnia.

Ogarnął mnie wtedy, jakiś dziwny błogostan, poczułem niezwykły spokój i najzwyczajniej w świecie zasnąłem, budząc się dopiero późnym rankiem. Po przebudzeniu zadałem pytanie, albo mojemu bratu, albo Ojcu, czy widział tego pana, który tu był i rozmawiał ze mną. Oczywiście nie uzyskałem odpowiedzi i jakiś czas później uznałem, że to wszystko musiało być jakimś niezwykłym, bajecznie kolorowym snem, że to, co zobaczyłem było najwyraźniej wytworem mojej dziecięcej wyobraźni, rozbudzonej zapewne przemożną chęcią poznania prawdy o istnieniu Boga.

Od tego czasu nie zadawałem już nikomu pytań, czy Bóg na pewno istnieje. Z jakiegoś powodu, być może nie do końca racjonalnego, nabrałem pewności, że wiem już to wszystko, co chciałem wiedzieć. Mijały lata, dorosłem, ożeniłem się i miałem już dwoje małych dzieci. Jednak pomimo zachowania wszystkich sakramentów, w swoim życiu postępowałem tak, że niechybnie wiodło mnie to ku złym drogom. Nie, żebym popadał w jakiekolwiek konflikty z prawem, czy też Kościołem - nie, ale wiem, że fascynowałem się wtedy życiem, które sprowadzało się do stanu samozadowolenia. Odnosiłem jakieś tam sukcesy materialne, a dzięki, jak mi się wydawało, posiadanemu zmysłowi przedsiębiorczości, nabierałem przekonania że czeka mnie dostatnia i spokojna przyszłość. Bóg nie był mi tak potrzebny do moich życiowych planów.

Powracałem jednak myślami do tego, co mnie spotkało tamtego odległego poranka, ale coraz bardziej upewniałem się, że musiało to być jednak złudzenie. Nie spotkałem przecież nikogo, kto miałby takie oczy jak ten człowiek, którego wówczas widziałem. Właściwie, to chyba nawet zapominałem już o całym zdarzeniu?

Trwałem w takim stanie aż do pewnego dnia w kwietniu, lub maju 1982 roku. Zadzwonił do mnie wtedy kolega i po wymianie zdań okazało się, że wybiera się on na Żoliborz, do pewnego księdza, którego poznał podczas strajku. Postanowił go odwiedzić, bo słyszał, że jest  on nękany przez SB i chce go zapytać, czy można w czymś pomóc. Zaproponował, żebym pojechał razem z nim, a ja zgodziłem się z takim zastrzeżeniem, że nie mam czasu na żadne polityczne sprawy i pojadę tylko z ciekawości. Wydało mi się, że to, o czym mówi kolega, nie może być prawdą, że czasy takiego nękania księży w Polsce już minęły. Przeznaczyłem na tą wizytę, może godzinę czasu i z takim moim postanowieniem, udaliśmy się do nieznanego mi wcześniej kościoła, położonego nieopodal placu, nazywanego wówczas placem Komuny Paryskiej. Kiedy weszliśmy na dziedziniec prowadzący do domu parafialnego, od razu dostrzegliśmy, niejako czekającego na nas uśmiechniętego młodego księdza, podeszliśmy więc przywitać się.

To wtedy właśnie, po kilkudziesięciu latach doznałem przedziwnego wstrząsu - wstrząsu, który, jak się później okazało, odmienił moje dalsze życie! Zostałem niemal "porażony" niezwykłym spojrzeniem, którym obdarował mnie ów ksiądz. Wszystko, co działo się od tego momentu, działo się już chyba niezależnie od mojej woli. Byłem pod przemożnym wrażeniem, że skądś znam tego człowieka i te niezwykłe oczy.

Był to ksiądz Jerzy Popiełuszko.

Naturalnie wszystkie moje plany przestały być istotne, zostałem tam do późnego wieczora i na kolejne wieczory,  dni, a nawet noce i tak przez kolejne lata aż do jesieni 2004 roku.

Jest to jednak opowieść na inną okoliczność. Dziś ważnym wydaje się wyjaśnienie, że proces skojarzenia i rozpoznania osoby księdza Jerzego z tym człowiekiem zapowiedzianym mi przez "postać" z dzieciństwa, trwał jeszcze wiele lat.

Za życia księdza, kiedy wielokrotnie dane mi było z Nim przebywać, pomagać Mu, chronić i na wszelkie sposoby wspierać, nie miałem całkowitej pewności, że to może być ten człowiek z "wizji". To nabierałem takiego przeświadczenia, to znów popadałem w zwątpienie. Ostatecznie postanowiłem czekać na znak, który upewni mnie, co do "przepowiedni" tej wielkości, no i co do mojej roli w tym miejscu. To również długa opowieść. Tym czasem nic równie spektakularnego, jak to, co spotkało mnie w dzieciństwie, nie następowało i doszedłem chyba do przekonania, że przecież za życia naszego wielkiego rodaka, papieża Jana Pawła II nie może się pojawić nikt inny, kto zasługiwałby na miano największego człowieka moich czasów. Przełom w tym myśleniu nastąpił dopiero po męczeńskiej, jak się okazało śmierci księdza Jerzego, już w trakcie jego pogrzebu!

Otóż korzystając z prawa poruszania się po całym terenie, w którejś chwili wszedłem na wierzę kościoła, tak wysoko, jak to tylko było możliwe. Wówczas zobaczyłem kolejne, przedstawione mi niegdyś zjawisko. Widziałem oto rzeszę ludzi, którzy modlili się, a wielu płakało, wznosząc ręce do nieba.

Byłem wtedy, niemal pewny, że to ksiądz Jerzy jest tym największym człowiekiem moich czasów. Ciągle jednak nie rozumiałem jeszcze swojego związku, ani z tym faktem, ani z tą osobą. Nie miałem też pojęcia, kto taki i dlaczego właśnie mi przedstawił niegdyś tę niezwykłą wizję.

Proces rozumienia tego zjawiska następował niezwykle wolno i etapami. Najpierw, zupełnie przypadkowo odkryłem, kim był ów "narrator", który przeniósł mnie w przyszłość, kiedy miałem ledwie, no może około 10 lat. Najzwyczajniej, któregoś dnia przeczytałem w jednej z książek, że ksiądz Jerzy miał niezwykły, emocjonalny związek z Maksymilianem Kolbe. Kiedy mały Alek Popiełuszko miał około siedmiu, a może dziesięciu lat, jak wspomina Jego Mama, często modlił się do Maksymiliana, budując sobie do tego celu specjalny ołtarzyk (pamiętam, w dzieciństwie miałem podobny zwyczaj budowania takich "ołtarzyków"). Ksiądz Jerzy za życia, często mówił o św. Maksymilianie, ale nie wiedziałem, że był on Jego patronem. Czytając o tym w książce, poświęconej dziejom księdza doznałem równie szokującego olśnienia, jak wtedy, gdy po raz pierwszy spotkałem księdza. Zrozumiałem nagle, że tym, który mi zapowiedział to niezwykłe spotkanie, był bez wątpienia św. Maksymilian Kolbe. Nie rozumiałem jeszcze, dlaczego Maksymilian wyglądał inaczej niż ten święty, znany z licznych swoich wizerunków. Ta kwestia stała się jednak dla mnie jasną, kiedy nawiedzając klasztor w Niepokalanowie, znalazłem na stoisku z dewocjonaliami mało znany obrazek, fotografię Maksymiliana, bez tych charakterystycznych okularów i w cywilnym stroju. Na tej fotografii, bez żadnych wątpliwości rozpoznałem twarz, którą widziałem na własne oczy, w czasie, kiedy to ów, jeszcze przecież nie święty Męczennik - ukazał mi się wspomnianej nocy, w czasie mojego dzieciństwa. Zrozumiałem też ten komunikat, dotyczący oczu, po których miałem rozpoznać największego człowieka moich czasów. Były po prostu niemal takie same, jak oczy księdza Jerzego. Może niekoniecznie, co do koloru czy oprawy, ale był to ten sam wyraz oczu, to samo spojrzenie, które tak "poraziło" mnie, kiedy po raz pierwszy spotkałem księdza Jerzego. Bóg obdarował mnie talentem i umiejętnościami malarskimi. Potrafię bez cienia wątpliwości zapamiętać i odwzorować większość widzianych w przeszłości obrazów, twarzy ludzi i krajobrazów. Mam, tzw. "fotograficzną" pamięć, czasami maluję, a raczej malowałem niegdyś z pamięci. To być może dzięki tym uzdolnieniom, dziś nie mam żadnych, ale to żadnych wątpliwości, że tym, który nawiedził mnie i przedstawił całą tę niezwykłą opisaną wcześniej wizję, był święty Maksymilian Maria Kolbe. Nieżyjący już wówczas od dawna, zabity zastrzykiem w serce - Męczennik z Oświęcimia.

Długo uważałem, że takie moje namacalne, realne spotkanie z nim, jest jednak nieprawdopodobne. Upewniłem się, co do takiej możliwości, dopiero po wysłuchaniu okolicznościowej audycji w Radio Maryja, z której dowiedziałem się, że Mama św. Maksymiliana opisała podobne zjawisko, kiedy Maksymilian odwiedził ją wkrótce po tym, gdy był już zamordowany. Mama świętego też była przekonana, że widziała go w całej jego rzeczywistej postaci.

Przez wszystkie te lata, od czasu nabrania przekonania, że wszystko, co przydarzyło mi się w przeszłości podczas "wizji" z dzieciństwa oraz to wszystko, czego doświadczyłem poznając księdza Jerzego, jest prawdziwe - nadal jednak nie wiedziałem, co powinienem dalej uczynić.

Poproszony o złożenie świadectwa w procesie beatyfikacyjnym Sługi Bożego księdza Jerzego, w tzw. refleksji osobistej przekazałem jedynie cząstkową relację o tym moim niezwykłym doświadczeniu z dzieciństwa. Wymóg zachowania dyskrecji sprawia, że nie mogę rozwinąć okoliczności tego zeznania. Z pewnością jednak odnotowano w protokole kilka zdań sugerujących, że miałem wrażenie wcześniejszego, niż w rzeczywistości spotkania księdza Jerzego, bowiem znajome wydało się mi Jego spojrzenie, które zapamiętałem z czasów dzieciństwa.

Przez kolejne lata dręczony byłem obawą, że jeśli zacznę nagłaśniać i upierać się, że widziałem i słyszałem świętego Maksymiliana, który zapowiedział, że ksiądz Jerzy został wzięty do nieba i że jest on największym człowiekiem moich czasów, to zostanie to odebrane, jako nacisk na Postulację procesu i uchybienie jego powadze. Z drugiej strony doświadczony ciężką operacją, której omal nie przypłaciłem życiem oraz następującymi po niej zawałami serca, niepewny swojego losu, wyrzucałem sobie, że zabiorę do grobu coś, co zostało mi powierzone, a być może jest ważne dla wielu szukających wsparcia ludzi.

Postanowienie o spisaniu i przekazaniu do publicznej wiadomości tego szczególnego świadectwa oraz wszystkich, związanych z tym sytuacji, powziąłem dopiero w 2009 roku, w dniu 25 rocznicy Męczeństwa Sługi Bożego. Uznałem wtedy, że dłużej nie wolno mi zwlekać.

Wkrótce jednak zaczęło być głośno o przyspieszeniu w pracach Procesu beatyfikacyjnego, więc postanowiłem nadal milczeć i tak oto doczekałem pięknego dnia - uznania księdza Jerzego błogosławionym. Teraz, wolny od obaw, że zostanę posądzony o wywieranie nacisków oraz przekonany, że nikt nie zarzuci mi chęci przypisywania sobie jakiś szczególnych zasług,  postanowiłem opublikować to świadectwo. 

Doszedłem do wniosku, że właściwym adresatem opisu mojego doświadczenia z dzieciństwa będą, być może ci, którzy są spadkobiercami idei Maksymiliana Kolbe - bracia z Niepokalanowa. Wydało mi się, że to  właśnie oni powinni, jako pierwsi dowiedzieć się, że ich założyciel, około 46 lat temu z jakiegoś powodu uznał, że będę tym, który prawdopodobnie jako pierwszy dowie się, że Błogosławiony dziś ksiądz Jerzy Popiełuszko, zostanie wzięty do nieba już w trakcie pogrzebu. Że Jego serce chwile po tym fakcie, powróci tu na ziemię i do dziś w asyście aniołów - żywe, będzie trwać w pobliżu miejsca spoczynku Męczennika, czekając na wszystkich, którzy za wstawiennictwem Błogosławionego Jerzego zechcą prosić Boga o potrzebne łaski.

 

P.s.  maj 2011r. (minęło wiele miesięcy od złożenia świadectwa w Niepokalanowie) Dziś już wiem, że i w Niepokalanowie świadectwo to, okazuje się być nieużytecznym. Trudno, cóż zrobić… Pozostanę jednak w przeświadczeniu, że może dla kogoś może mieć jakieś znaczenie, iż to właśnie Św. Maksymilian, z woli Boga prowadził przez całe życie, aż do łaski męczeńskiej śmierci Alka Jerzego Popiełuszkę. Ja w każdym razie będę zaświadczał o tym szczególnym związku obu świętych... Wierzę również, że moja wiedza o tym, że oto w pobliżu grobu Błogosławionego Męczennika, czeka i zawsze będzie czekać na wszystkich potrzebujących wsparcia, Jego żywe serce - przyda się wielu spośród nas.

 

Z Panem Bogiem

Adam Nowosad