Jest rok 1980, Żoliborz. Zostałam studentką dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim - powiedziałabym, że cudem - dlatego tylko, że był to ‘80 rok wreszcie pozwolono mi złożyć dokumenty na egzamin wstępny i doczekać się, że dopuszczono mnie do tego egzaminu. Miałam skończone 20 lat, przedtem nie mogłam sobie pozwolić na studia dzienne i wchodził w grę tylko tryb dla pracujących, od trzech lat robiłam już filmy dokumentalne, filmy z najwyższych gór jako reżyser i operator, który sam uczył się zawodu, z kamerą filmową wchodziłam na siedmiotysięcznik, robiłam tam zdjęcia, po dziś dzień unikatowe zrobione przez kobietę na takiej wysokości. Wydawało mi się, że już złapałam Pana Boga za nogi. 

 

„Zwykły ksiądz ze wsi”

 

Potem przyszedł sierpień, aż wreszcie początek października, bo to był początek zajęć na uczelni. I wtedy spotykam na klatce schodowej sąsiadki i one do mnie mówią: musimy to pani powiedzieć: byłyśmy w niedzielę w kościele, nowy ksiądz do nas przyszedł, taki zwykły ksiądz ze wsi, ale wie pani jak on mówi! Może by pani poszła posłuchać. Pomyślałam od razu – to musi być coś dziwnego. Po pierwsze jak sąsiadki wpadły na taką genialną myśl, jak tu nawrócić młodzież, by zaczęła chodzić do kościoła. Tak, bo mnie się nie bardzo chciało chodzić. To były takie czasy, że jak ktoś miał swoje 18 czy 20 lat i jak rodzice bardzo się nie przyłożyli, a ja głównie byłam w górach, a nie w domu, to jak przekonać, że Msza święta, że niedziela? Lepiej było pospać, albo pójść się powspinać. Nie była to zupełnie czysta karta do zapisania- miałam bardzo wierzącą babcię, która nie wypuszczała z ręki różańca.  Choćbym nawet nie wiedziała co robię do tego momentu, to każdy dzień rano rozpoczynałam od modlitwy „Pod Twoją obronę” trochę stosując to jak zaklęcie - tak trzeba powiedzieć, bo wtedy będzie dobry dzień. To była cała moja świadomość religijna. Dlatego te sąsiadki wprawiły mnie w osłupienie. Raz że się nigdy do mnie nie odzywały, dwa że mówią żebym poszła do kościoła,a trzy że mówią, że tam jest prosty ksiądz ze wsi i że zrobił na nich takie wrażenie.

 

To był ten magnes i poszłam w następną niedzielę. To była jego druga niedziela kiedy o 10.00 odprawiał zwykłą mszę i mówił zwykłe kazanie. I od tej pory powiedziałam, że żebym nie wiem co się działo, to na czworakach pójdę, i będę słuchała każdej niedzieli, co on do mnie mówi.

 

Być i słuchać

 

Kiedy przyszedł stan wojenny – nagle się okazało jak Opatrzność fenomenalnie wymyśliła, że dała nam tego księdza – tak parafii, jak również indywidualnie. Pomyślałam, że ta Opatrzność specjalnie zadbała o mnie. Kim ja bym była na tym dziennikarstwie w stanie wojennym gdyby nie to, że już pół roku wyrastałam na kazaniach ks. Jerzego? Co w nich było? Co robiło na mnie wtedy wrażenie? Że jest ktoś, kto jest prawdziwy, mówi publicznie, ale z całą pewnością nie ma interesu, by mną grać. Wystarczyło słuchać w tłumie – dla mnie nie było ważne, by go złapać za sutannę, potrzymać za rękę, najważniejsze było, ze ktoś mówi do mnie po polsku, mówi z serca i mówi prawdę. To dowód na to jak byłam złakniona tej prawdy. To było jak dostęp do świeżego powietrza, jak dostęp do źródlanej wody - być i słuchać. A tam na zewnątrz mogą stać czołgi i one w ogóle mnie nie obchodziły przez tę godzinę mszy świętej u księdza Jerzego.

 

Kontrmiejsce

 

Przyszły kolejne lata. 1. maja już się nie musiałam gimnastykować dokąd pójść. Nagle to się stało świętem św. Józefa. To najpiękniejsze święto jakie można sobie wymyślić. W jakiejś redakcji, w piśmie fotograficznym przechowywałam się, na pracach zleconych. Oczywiście szef był partyjny i podtykał nam listę obecności na pochodzie 1 maja. Jak nie podpiszesz, to sobie gwarantujesz najniższe honoraria na pół roku. Bez wahania wpisałam, że ja idę na inny pochód. Szef na to, że nie ma innego pochodu. Dla mnie jest, bo to jest święto św. Józefa i ja idę na mszę świętą. Szef mi nie może tego zakazać. No i wiedziałam, że mam najniższe stawki od tej pory, ale z radością szłam do swojego celu, to było moje miejsce. Było kontrmiejsce. Miałam alternatywę - miejsce, do którego z pewnością swojej wiary i przekonania mogłam iść. Było moje. Byłam dla kogoś ważna.

 

Przekroczyłam granice lęku

 

Trzeci maja. Nie wiem, który to był rok. Sąsiadki powiedziały : lepiej niech pani tam nie idzie, ale my pójdziemy, my to jesteśmy starsze panie, nam nic nie zrobią. Pani kochana, brama obstawiona, sukami obstawiony cały Żoliborz, zomowcy na zomowcach po krzakach z pałami, niech pani uważa. Oczywiście, że poszłam. Pamiętam z jaką dumą szłam wpatrzona w wieże kościoła, mojego kościoła. To mój cel, muszę dojść. I była msza i wszyscy z tym mrozem chodzącym po plecach - jak wyjdziemy, to co będzie? I wszyscy z pełną godnością wrócili z kościoła do domu. Patrzyliśmy na ZOMO, ale nie było żadnych prowokacji.

 

W ‘82 roku przeszłam przez przesłuchanie w Pałacu Mostowskich, porwanie z domu, grożenie pobiciem, zastraszenie i propozycję współpracy za bardzo intratną propozycję pracy w telewizji polskiej. Z wielu względów udało mi się nie bać. Może przekroczyłam granice lęku, mimo że byłam wywieziona poza miasto, i nie wiedziałam czy nie zaczną mnie bić, i że nikt potem nie będzie wiedział gdzie jestem. I wtedy dotarło do mnie, że nie jestem sama, że jeżeli ze mną coś się bardzo złego stanie, to mam dokąd pójść, bo pójdę do ks. Jerzego i on w razie czego mi pomoże. Sama świadomość, że go mam, że mam dokąd pójść, bo parafia stała się domem – pozwalała to znieść i nie bać się

 

 Swoi ludzie

 

I moment kiedy go zabili. Pojechał do Bydgoszczy– poszły informacje po sąsiadkach i przez podziemie, że ksiądz jest poszukiwany, że został zamknięty, że może go nie wypuszczą i że trzeba wobec tego przynosić kwiaty. Kupowaliśmy jakieś goździki i kładliśmy na schodach pod jego mieszkaniem, żeby pokazać, że nie jest sam, że my jesteśmy z nim. Albo pisało się kartki. Ja napisałam list, iż się za Ciebie modlę księże Jerzy. Ważne było, żeby tam pójść, położyć cokolwiek na tych schodach, zaznaczyć: ja tu jestem . Stawał się nam po prostu niesamowicie bliski, drogi, zaczynaliśmy sobie zdawać sprawę, że jeśli mu zrobią krzywdę, to tak jakby nam coś zrobiono. I moment kiedy z Bydgoszczy nie wraca. Już wiemy, że go porwali i zaczyna się czekanie, ani przez mgnienie nie pomyślałam, że to jest koniec. Myślałam że będą go trzymać, ze będziemy gdzieś chodzić pod więzienie. I nagle nastąpiło coś przedziwnego, jeśli jeszcze były jakieś bariery między ludźmi, to myśmy się wtedy w parafii zaczęli rozpoznawać i uśmiechać się do siebie. Nie znaliśmy swoich nazwisk, ale mówiliśmy do siebie „szczęść Boże”. Tak dobrze na sercu było spotykać kogoś kto zawsze tak jak ja przychodzi przez te parę lat na tę samą mszę. Dzisiaj mogę powiedzieć, że byli to Lech i Jarosław Kaczyńscy. Jak ich później zobaczyłam gdzieś w gazecie, to pomyślałam: o, z mojej parafii. Swoi ludzie. Może dlatego jeszcze tyle możemy. A związała nas tylko ta parafia, nic innego. Nie żadne partie, żadne układy, tylko to że widzieliśmy siebie przez te lata na mszach. Czy idąc razem do komunii św..

 

To czekanie. Wydawało nam się to niemożliwe, nie, nie, coś trzeba zrobić, żeby oni nam go oddali, bo jak nie oddadzą, to będzie wojna. Kupiłam jakiś kwiat - różę, albo goździk, co tam mogło być za komuny. Jeden, na więcej nie miałam pieniędzy, zatknęłam za bramkę i patrzę potem, że coraz więcej przybywa tych kwiatów. Wtedy powiedziałam księdzu Jerzemu że strasznie mi jest wstyd, że tylko mam ten jeden kwiat, że to za mało, że ja jeszcze wymyślę coś co będę mogła mu ofiarować, żeby tylko wrócił. Wtedy czas się przestał liczyć. Spotykaliśmy się, szliśmy tam, wracało się do jakichś zajęć i wracało się od razu tam i  …przyszła ta wiadomość. I wtedy pierwszy raz w moim sercu w powstała nienawiść, straszna nienawiść, agresja, gdyby ktoś mi dał broń, gdybym wiedziała, że mogę kogoś zastrzelić, to nic by mnie nie powstrzymało. I pamiętam wołanie księdza proboszcza Boguckiego, który wtedy swoim dobrym głosem mówił - nie dajmy się sprowokować, bo to o to chodzi, żeby nas pozabijano. Ks. Teofil Bogucki to był taki dobry człowiek, prawdziwy misyjny ksiądz, legendy krążyły po Żoliborzu, że potrafił kiedy przyszedł bezdomny bez butów, to on zdjął buty przy ołtarzu i boso dalej odprawiał.

 

Dyplom zrobiłam dla niego

 

Przychodzi msza święta niedzielna, pierwsza bez ks. Jerzego. To było chyba najtrudniejsze stać tam ze  świadomością, że go nigdy nie usłyszę, nigdy nie zobaczę. Ja go nigdy nie widziałam na wyciągniecie ręki, ja go widziałam przy ołtarzu, albo na tarasie u góry, ale to nie było konieczne, żeby za nim biegać i go potrzymać za rękę, i mówić znam księdza. Myślę, że tu się zawiera cała jego wartość, że on jest dla mnie świadectwem, świadkiem tego co zaczęło religię, co zaczęło wiarę, słowem, i że przez to słowo może pozyskać wszystko, zmienić całe życie człowieka.

 

Mówiłam na wstępie o moim dziennikarstwie, o tym, że to taki cud, że dostałam się na studia. Te studia dokładnie się pokryły w czasie z posługą ks. Jerzego w tej parafii – dostałam się na studia, kiedy on przyszedł, i zrobiłam dyplom, kiedy go już nie było. Ale dzisiaj ze swoim całym dorobkiem dziennikarskim mogę powiedzieć, że on był moim najlepszym nauczycielem dziennikarstwa, i że ten dyplom zrobiłam dla niego. Nie wiem na ile skrewiłam sama przed sobą, ale przez całe życie dziennikarskie i zawodowe jest dla mnie przewodnikiem. Gdzieś po drodze była pokusa pójdę tam, gdzie dobrze płacą. Ale wiedziałam, że przestanę być sobą i nie poszłam. Czasem myślałam, że to głupio, miałabym piękny samochód, miałabym piękny dom, ale nie miałabym czegoś innego. Trzymać się tego, to stał się dla mnie pewnego rodzaju religijny hazard – kto kogo, czy oni mnie złamią, czy ksiądz się o mnie zatroszczy, i czy ja wytrwam w wierności jemu.

 

Otworzył mnie na religię w taki specyficzny sposób. Kiedy mogłam po jego śmierci zrobić film nie całkiem oficjalny o misjonarzu w Indiach, to poprzysięgłam sobie wtedy tam w parafii, że będę dla niego robić tyle, ile mi Pan Bóg pozwoli. Do Indii jechałam sama z kamerą i bez pieniędzy, ale pomyślałam, czego ty się boisz. Weźmiesz  plecak i zrobisz na złość tym wszystkim komuchom i pokażesz jeszcze jednego świętego w Polsce. To nie o to chodzi żeby robić filmy o księżach - za proste:  mamy księdza i robimy film – chodzi o to, by pokazać jak duchowość kreuje człowieka - że stał się po drodze księdzem to bardzo pięknie - ale że jest to wielki wybitny człowiek, z wielką duchowością, wielki wzór. Udało mi się później zrobić film o arcybiskupie Majdańskim. Kiedy widzę, że młodzież na pierwszym, drugim roku studiów jest znudzona, bo będzie w ramach wykładu film o księdzu i jeszcze do tego bardzo starym, i nie chce tego oglądać, ale już w trzeciej minucie zaczynają ocierać łzy, to wiem że przekazuję to, czego mnie nauczył ksiądz Jerzy.

 

Najważniejsze: uklęknąć przy grobie…

 

W ‘85 roku jesienią w sposób kompletnie nielegalny znalazłam się w Ziemi Świętej, nielegalnie byłam też we Francji i we Włoszech. W tych wszystkich krajach proponowano mi bardzo dobre warunki pozostania na zawsze, we Francji miałam szanse na pracę w telewizji francuskiej. Ja tak sobie pomyślałam – mogę się nauczyć francuskiego, mogę się nauczyć myśleć po francusku, robić francuskie filmy dla Francuzów, ale ja jestem Polką. Myślę po polsku, czuję po polsku, to dlaczego mam tego w życiu nie robić. Wyemigrować? Rodziców nie zobaczę, nie zobaczę już nigdy mojego kochanego Morskiego Oka w Tatrach... Nagle zdałam sobie sprawę, że jeżeli zostanę, to nie będę miała czegoś najważniejszego. Nie będę mogła, kiedy zechcę uklęknąć przy grobie ks. Jerzego. Tego sobie nie umiałam odmówić , to był powód dla którego z emigracji wróciłam w te pędy. I nigdy więcej emigracja mnie już nie kusiła.

 

Wystarczy zamknąć oczy. Wsiądę w „116” i pojadę do ks. Jerzego i nikt mi tego nie zabroni. Jeśli mam jakiś straszny problem i płaczę, to myślę - chwilkę, przecież mieszkam na tyle blisko, że za 15 min będę u ks. Jerzego. Przed każdą wyprawą w Himalaje, przed każdą wyprawą filmową, zawsze musiałam się z nim pożegnać i powiedzieć: Księże Jerzy udało mi się – mam scenariusz podpisany, udało mi się wyszarpać, zrealizuję go. A potem kiedy wracałam z jakichś wielkich lodowców często cudem ocalona , no to po drodze kwiatek powitalny, bo trzeba powiedzieć przy grobie: Księże Jerzy, wróciłam.